Previous Slide Icon Next Slide Icon
Play Daily Button Pause Daily Button
Exit Daily Button

To by było na tyle, poznaliśmy mistrzów NBA. Golden State – Cleveland 4:0

Dominacja Warriors wciąż trwa, Kevin Durant MVP finałów.
.get_the_title().

Wyjątkowo szybko udało się w tym sezonie rozprawić Golden State Warriors z Cleveland Cavaliers. Czwarty, ostatni mecz serii stanowił prawdziwy popis w wykonaniu Wojowników, którzy wygrali na wyjeździe z bezradnym rywalem 108:85. Tym razem nie było już mowy o wyrównanej do pewnego momentu grze, co miało miejsce w poprzednich spotkaniach – Golden State konsekwentnie odjeżdżało w kolejnych kwartach, pierwszą wygrywając 34:25, a trzecią aż 25:13.

Świetny występ zaliczył Stephen Curry, który znów przejął u świeżo koronowanych mistrzów rolę lidera, pozwalając nieco odetchnąć fenomenalnemu w 3 starciu obu drużyn Kevinowi Durantowi. 37 punktów, 6 zbiórek i 4 asysty mówią same za siebie. Ale i wspomniany Durant nie próżnował – 20 punktów, 10 asyst i 12 zbiórek pozwoliło mu osiągnąć pierwsze w historii jego występów w finałach triple-double. Co więcej, dzięki najbardziej stabilnej formie na przestrzeni czterech meczów, to właśnie jemu został przyznany tytuł MVP finałów – James i Curry musieli obejść się smakiem.

LeBron James standardowo był zdecydowanie najlepszym zawodnikiem Kawalerzystów – rzucił 23 punkty, a do tego dołożył 8 asyst i 7 zbiórek. Nic to jednak nie dało, mimo że dostał oczywiście od kibiców ogromny aplauz za indywidualne dokonania w sezonie 2017/2018, które ponownie wprowadziły Cavs do ostatecznej rozgrywki.

Sprawdziły się więc obawy, że w przypadku, gdy koledzy Jamesa z zespołu nie wzniosą się na wyżyny, tegoroczny finał może okazać się dla Golden State formalnością. Teraz pozostaje już tylko gdybać, co by było, gdyby J.R. Smith nie spanikował w końcówce pierwszego meczu, gdy bez sensu przetrzymał piłkę, zamiast powalczyć o punkty, co z pewnością bardzo podcięło skrzydła całej drużynie Cleveland.

Golden State State Warriors zdobyli mistrzostwo po raz trzeci na przestrzeni czterech lat (2015, 2017, 2018), co stanowi fenomenalne osiągnięcie. W klubowej gablocie znajdziemy też tytuły wywalczone w latach 1946, 1956 (ówczesna Philadelphia Warriors) i 1975, ale to właśnie współcześnie narodził się prawdziwy dream team, który kochają w Oakland. Można oczywiście zadawać sobie pytania, czy potęga Golden State wynika ze słabości ligi (nie zapominajmy, że bardzo bliscy ich wyeliminowania byli w finale konferencji Houston Rockets) czy też z rzeczywistego potencjału drużyny, której grę dźwigają na barkach Durant, Curry, Thompson, Iguodala czy Green.

Nie zmienia to jednak faktu, że stopniowo, krok po kroczku, choć jeszcze wciąż skromnie, Warriors zaczynają w statystykach nawiązywać do ery dominacji Lakers w latach sześćdziesiątych i osiemdziesiątych oraz Bulls w 90. Czy będzie to trwało nadal, czy też motywacji po takim pasmie sukcesów w końcu zabraknie, a projekt się rozsypie, przekonamy się już w kolejnym sezonie. Chcielibyście, co zakrawa już o niezły surrealizm, piątego z rzędu finału z tymi samymi uczestnikami?

Tekst: Wojciech Michalski

SURPRISE