Previous Slide Icon Next Slide Icon
Play Daily Button Pause Daily Button
Exit Daily Button

7 dowodów na to, że Iggy Pop i elektronika to dobre połączenie

Tegoroczna współpraca ikony punk rocka z duetem Underworld może być zaskoczeniem tylko dla osób, które bardzo pobieżnie śledzą twórczość frontmana The Stooges.
.get_the_title().

Tegoroczna współpraca ikony punk rocka z duetem Underworld może być zaskoczeniem tylko dla osób, które bardzo pobieżnie śledzą twórczość frontmana The Stooges. Co prawda powiedział on kiedyś, że nienawidzi techno, jednak swój zdaniem wielu najlepszy album „The Idiot” stworzył pod wyraźnym wpływem brzmień rodzącej się sceny elektronicznej. Od wielu lat nagrywa z artystami reprezentującymi jej różnorodne odmiany (m.in. ambient, house, big beat), a efekty tych sesji często bywają naprawdę fascynujące.

1. „The Idiot” (1977)

Debiutancki solowy album Iggy’ego Popa, nagrany wraz Davidem Bowiem (wiele osób twierdzi, że to w większym stopniu jego dokonanie), powstały w czasie wspólnego pobytu tej dwójki w Niemczech, to płyta pod wieloma względami legendarna. Nie tylko dlatego, że pozwoliła Popowi dosłownie wrócić do świata żywych po okresie staczania się coraz bardziej destrukcyjne uzależnienie od narkotyków, ale przede wszystkim powodu wizjonerskiego i prekursorskiego charakteru nagrań, który zauważono szczególnie w kontekście późniejszych dokonań zespołów Nowej Fali. Trudno wyobrazić sobie brzmienie tego krążka bez inspiracji ze strony rozwijającej się prężnie sceny elektronicznej.

„Nightclubbing” powstał pod wyraźnym wpływem twórczości zespołu Kraftwerk.

Słyszymy w nim mechaniczny rytm starej maszyny perkusyjnej (pozostawiony na płycie wbrew Bowiemu na specjalne życzenie Popa, który był zdania, że pasuje ono lepiej niż gra prawdziwego perkusisty). „Mass Production” rozpoczyna i kończy monotonny loop stworzony przez basistę Laurenta Thibaulta, budujący poprzez ambientową jednostajność wrażenie narastającego osaczenia, które potęgują obłędnie zniekształcone brzmienia syntezatorów. Między innymi dzięki takim zabiegom „The Idiot” to jeden z najważniejszych albumów oddających dehumanizującą atmosferę miasta odbieranego z perspektywy patrzącego świeżym okiem przybysza, który jak bohater „Idioty” Dostojewskiego przyjeżdża do metropolii, pociągającej i przerażającej jednocześnie.

2. Death in Vegas – „Aisha” (1999)

Musiały minąć wiele lat zanim Iggy Pop powrócił do muzyki powstającej na granicy tego, co gitarowe i elektroniczne. Okazją był drugi album Death in Vegas, na którym zespół znany z tworzenia rozleniwiająco-psychodelicznych kolaży (składających się z elementów reggae, minimal techno, hip-hopu i bluesa) zdecydował się sięgnąć po dużo tradycyjnie rockowych środków wyrazu, nie rezygnując jednocześnie z elektronicznej stylistyki.

Zarówno na płycie, jak i podczas promujących ją koncertów, loopy bardzo dobrze funkcjonowały tuż obok normalnej perkusji, dubowe przestrzenie odrealniały brzmienia przesterowanych gitar.

I choć „The Contino Sessions” nie wytrzymuje porównania z nagranym dwa lata później „Kid A” Radiohead, w swoim czasie było na pewno ciekawą próbą wyjścia poza rockowo-elektroniczne gatunkowe szufladki. Iggy Pop wziął udział w jednym utworze z tej płyty – transowej „Aishy”, dość mocno kojarzącej się ze stylistyką powstających w podobnym czasie nagrań Primal Scream, ale imponującej rozmachem, świetnie zgranym z oszczędnością wokalnej, przeważnie mówionej interpretacji tekstu.

3. The BPA – „He’s Frank” (2009)

Brighton Port Authority to projekt Normana Cooka, jednego z najbardziej rozpoznawalnych DJ-ów świata, znanego jako Fatboy Slim. W 2009 roku postanowił on wykorzystać sample zaczerpnięte głównie z popu lat sześćdziesiątych do wykreowania lekkich, bardzo swobodnych nagrań, stanowiących odmianę po dość eksperymentalnym i być może przez to mniej sprzedającym się albumie „Palookaville”. Z tej okazji do współpracy zaprosił m.in. Iggy’ego Popa. Ponoć panowie się się jednym z klubów w Miami przy okazji występu Cooka. Pop wspominał, że nigdy nie pojawia się w takich miejscach, raz jednak dał się skusić i znudzony towarzystwem zafascynowanej życiem celebrytów byłej striptizerki, która chciała mu zaimponować przyniesionym na spotkanie zestawem narkotyków, skupił się na słuchaniu muzyki. Duetowi Pop & Cook zawdzięczamy cover postpunkowego zespołu The Monochrome Set, bezpretensjonalną, radosną piosenkę, której gorzki tekst zdaje się doskonale pasować do wykonującego ją wokalisty. Traktuje bowiem o minionych czasach świetności i niemożliwej ucieczce przed dojrzałością.

Jak często u Fatboya Slima, spore znaczenie ma teledysk.

Iggy Pop jest w nim ukazany jako marionetka zmagająca się z próbującymi nią sterować lalkarzami. Niezła metafora walki o artystyczną niezależność, ale także zobrazowanie tego, że muzyka często powstaje w procesie ścierania się wpływu kilku osób, próbujących przejąć nad nią kontrolę.

4. Westbam – „Iron Music” (2013)

Mało jest postaci z takim doświadczeniem na scenie muzyki klubowej jak Westbam, czyli właściwie Maximilian Lenz. Niemiecki DJ, jeden z pionierów odpowiedzialnych za popularność techno w latach dziewięćdziesiątych, gwiazda Love Parade, główny inicjator festiwalu Mayday. Gdy jego nagrania na początku obecnej dekady zaczęły powracać na fali nostalgii, postanowił stworzyć album z rekordową ilością sławnych gości, coś w stylu płytowego benefisu, zapraszając do współpracy m.in. Richarda Butlera, Lil Wayne’a, Kanye Westa czy Briana Molko.

Na „Götterstrasse” pojawił się także Iggy Pop, śpiewając w „Iron Music” – zdecydowanie najbardziej klubowym utworze, jaki kiedykolwiek nagrał.

Ta transowa dawka tanecznego house’u została jednak efektownie zapętlona, zagrana tak, byśmy przez cały czas trwania utworu byli utrzymywani w stanie niepokojącego zawieszenia i oczekiwania. Da się odnaleźć w tym utworze, opartym na niepokojących powtórzeniach i mrocznych klawiszach, chęć przywołania tego, co dla Popa było najciekawsze w elektronice lat siedemdziesiątych.

5. Iggy Pop / Tarwater / Alva Noto – „Leaves of Grass” (2016)

W „Please kill me. Punkowej historii punka” Angela Bowie mówi o Iggym Popie, jako o wytrawnym miłośniku literatury (czytał naprawdę, w przeciwieństwie do Lou Reeda ponoć często powołującego się na książki znane tylko ze słyszenia). Zamiłowanie do klasycznej beletrystyki wychowany przez rodziców nauczycieli początkowo wzorowy uczeń demonstrował wielokrotnie. Ostatnio choćby na świetnej epce, będącej wynikiem współpracy z Tarwater i Alvą Noto, czyli artystami niezwykle zasłużonymi dla post-rocka i ambientu. Stworzyli oni minimalistyczne tła, które przypominają kruche, a jednocześnie niezwykle przemyślane dźwiękowe konstrukcje, wspomagane przez oszczędne dźwięki pianina czy odgłosy natury, z których wyłaniają się nienachalne, nieoczywiste rytmy.

Trzeba przyznać, że głos Popa bardzo dobrze pasuje do poezji Walta Whitmana, a ona z kolei brzmi wiarygodnie w ustach kogoś takiego jak autor albumu „Lust for Life”.

Mówi bowiem o pożądliwości życia, chęci odbierania go niezwykle intensywnie, poszukiwania doświadczeń pięknych, ale jednocześnie bolesnych i wyniszczających. Pop naprawdę wie, o czym mówi, gdy w „From Pent-up Aching Rivers” wypowiada słowa: „What is all else to us? Only that we enjoy each other, and exhaust each other, if it must be so”.

6. Oneohtrix Point Never – „The Pure and the Damned” (2017)

Współpraca Danielem Lopatinem (występującym pod pseudonimem Oneohtrix Point Never) wydaje się w przypadku Iggy’ego Popa szczególnie interesująca.

Chyba od lat siedemdziesiątych nigdy nie był on tak blisko tego, co w muzyce elektronicznej najbardziej progresywne.

Oneohtrix Point Never to kompozytor i producent, który błyskawicznie zyskał w tej dekadzie rozpoznawalność, stając się postacią rozchwytywaną przez dziennikarzy, organizatorów festiwali i artystów takich jak Anohni, FKA Twigs czy David Byrne. Biorąc udział w nagraniu jednego utworu na przygotowanej przez Lopatina ścieżce dźwiękowej do filmu „Good Time” braci Safdiech, siedemdziesięcioletni Pop mógł znaleźć się w zupełnie nowej konwencji. Co prawda styl nagrań Oneohtrix Point Never – bardzo ekspresyjny, często programowo drażniący, atakujący słuchacza dużą ilością odważnie przetworzonych dźwięków – został w soundtrackowym singlu, jak i na całej płycie, mocno złagodzony w porównaniu choćby z krążkiem „Garden of Delate”, cały czas jednak mamy do czynienia z artystą, który jest w stanie błyskawicznie zmienić nastrój, nie burząc przy tym niezwykle autorskiego, a przy tym spójnego charakteru kompozycji. Początek „The Pure and the Damned” ma prawo kojarzyć się ze słynnymi nagraniami Johnny’ego Casha powstałymi pod okiem Ricka Rubina; głos legendarnego wokalisty, minimalistyczne pianino, staranna produkcja, po minucie jednak Lopatin rozbija melancholijną konwencję, rozbudowując atmosferę coraz większego niepokoju. Doskonale pasuje ona do słów wypowiadanych przez Popa, w których marzenia o prostym, szczęśliwym życiu łączą się ze świadomością niemożliwości wyzwolenia się od rozmaitych społecznych i wewnętrznych ograniczeń. Zarówno tekst ,jak i jego dźwiękowe tło imponują w „The Pure and the Damned” oszczędnością, a jednocześnie swobodą i rozmachem. Niewykluczone, że tak jak sugeruje Pop („Some day, I swear, we’re gonna go to a place where we can do everything we want to. And we can pet the crocodiles”) kiedyś doświadczymy absolutnej wolności, na szczęście teraz jej namiastką od czasu do czasu bywa muzyka. Gdyby powstała cała wspólna płyta Lopatina i Popa, mogłaby okazać się krążkiem naprawdę fenomenalnym.

7. „Teatime Dub Encounters” (2018)

Dwa lata temu podczas pracy nad ścieżką dźwiękową do drugiej części „Trainspotting” Rick Smith (z duetu Underworld) zaaranżował w londyńskim Hotelu Savoy spotkanie z Iggym Popem. Licząc na to, że może z niego wyniknąć okazja do wspólnych nagrań, zmienił swój pokój w kameralne studio i nie zawiódł się reakcją zaproszonego wokalisty. Powstały wówczas cztery utwory świadczące o tym, że wykonawcy, których nagrania stały się ikoniczne dla słynnego filmu Danny’ego Boyle’a, byli w stanie stworzyć różnorodny, wciągający minialbum. Dostajemy na nim z jednej leniwie rozwijającą się, ambientową opowieść o przyjaźni, z drugiej wywołujący za sprawą muzyki, jak i narracji Popa skojarzenia z LCD Soundsystem „Bells & Circles”.

Najciekawszym utworem powstałym przy okazji współpracy Underworld jest bujający „Get Your Shirt”.

To ponadsiedmiominutowa taneczna kompozycja, utrzymana w duchu niektórych poszukiwań Davida Bowiego czy electropopowych utworów Goldfrapp. Choć trudno okazji „Teatime Dub Encounters” mówić o takim wrażeniu świeżości, jaki zapewniało zeszłoroczne „The Pure and the Damned” (można wręcz mieć poczucie, że Underworld bazują na wcześniejszych doświadczeniach Popa z elektroniką), to z pewnością wielkim atutem epki jest wykreowana na niej przekonująca koleżeńska atmosfera. Ambicją tych nagrań nie jest zmienianie świata ani historii muzyki, podobnie jest z tekstami – anegdotycznymi, przypominającymi dzielenie się historyjkami w gronie dobrych znajomych. Tytuł epki naprawdę jest nieironiczny. „Teatime Dub Encounters” to podwieczorkowy pop, który na szczęście nie oznacza nudy.

Tekst: Piotr Szwed

TU I TERAZ