Previous Slide Icon Next Slide Icon
Play Daily Button Pause Daily Button
Exit Daily Button

5 filmów tak złych, że nigdy nie powinny powstać

Z okazji polskiej premiery „The Disaster Artist” przypominamy kilka filmowych koszmarków, o których istnieniu chcielibyśmy zapomnieć.
.get_the_title().

Już dziś w polskich kinach swoją premierę ma „The Disaster Artist” – zrealizowana przez Jamesa Franco opowieść o pokręconych losach Tommy’ego Wiseau (notabene, Polaka z Poznania), który z godną podziwu gracją wszedł w buty Eda Wooda i zapracował na umowny status najgorszego reżysera świata.

„The Disaster Artist” opowiada o tym, jak przy wsparciu przyjaciela Grega Sestero Wiseau tworzył jeden z najgłośniejszych „złych filmów” w historii, czyli „The Room”. Obu panom (odgrywanym tu przez braci Franco) towarzyszymy na ekranie od momentu, gdy się poznali aż do będącej efektem wielu barwnych perypetii premiery filmu. Filmu, który zapracował na swoją kultowość amatorską realizacją, absurdalnymi dialogami, przerysowanymi do bólu postaciami, częstym urywaniem wątków czy prowokującymi do pukania się w czoło ujęciami damsko-męskich zbliżeń.

Franco – nagrodzony nawet Złotym Globem za główną rolę – świetnie poradził sobie z oddaniem licznych subtelności tej historii, więc wizyty w kinie na pewno nie pożałujecie.

Wspomnianą premierę uznaliśmy za dobry pretekst do tego, by przypomnieć kilka najgorszych produkcji, jakimi uraczyło nas kino.

Od razu zaznaczmy jednak, co rozumiemy przez najgorsze. W historii filmu znajdziemy naturalnie ogrom tytułów „rozczulająco złych”, co stanowi jednak ich atut i wyróżnik, począwszy od dorobku Tromy i wszelkich absurdalnych monster movies, przez „Plan 9 z Kosmosu”, „Szpon” i wszystko, co utrzymane w ich duchu, aż po filmy narracyjnie tak fatalne, że rewelacyjne. Ich oczywiście nie bierzemy tu pod uwagę, ba, zdecydowanie je polecamy!

Pomijamy też bezpośrednio ukierunkowane na bezmyślną rozrywkę i będące filmowym odpowiednikiem seansu patostreamów młodzieżowe komedie (np. okropne „The Disaster Movie” – nie mylić z naszą dzisiejszą premierą!), odtwórcze romansidła i inne banalne propozycje gatunkowe, o których z góry wiadomo, że pasowałyby do dowolnego rankingu sygnowanego mianem „the worst”.

Co więc zostaje? Produkcje, po których (choć odrobinę) można było oczekiwać czegoś interesującego, takie, które dysponowały dużym budżetem oraz te, które żerując na uznanej marce lub realnych wydarzeniach chciały je wykorzystać dla kolejnych zysków lub innych celów, a kompletnie nie wyszło. Oto nasza piątka filmów bezsenownych i nijakich, przesadnie nadmuchanych marketingowo, takich, które nigdy nie powinny powstać, bo nie dość że pod kątem intencji wyrachowane, są po prostu obrazą dla inteligencji widza.

1. „Bitwa o Ziemię”, 2000 – reż. Roger Christian

Biorąc pod uwagę budżet (73 mln dolarów) i obsadę (m.in. John Travolta i Forest Whitaker) w stosunku do końcowego efektu, „Bitwa o Ziemię” to chyba najgorsze sci-fi, jakie kiedykolwiek spłynęło do nas z Hollywood. Dwugodzinny seans okazuje się mozolną wędrówką przez coraz bardziej irytujące niedociągnięcia twórców, ich grzęźnięcie w gatunkowych schematach, brak logiki (a to przecież, bądź co bądź, ekranizacja prozy) i, co najgorsze, ciągły kontakt z postaciami tak płaskimi, jakby maczał w tym palce Leslie Nielsen. Najgorsze zostało jednak na koniec – kostiumy, scenografia i efekty specjalne. Dobrze spuentuje to wszystko młodzieżowe słowo roku 2017. Produkcję zasłużenie i wyjątkowo hojnie obsypano Złotymi Malinami (aż 9), a na Rotten Tomatoes wskaźnik jakości w skali 1-100 wynosi… 3 proc. Zachęceni?

2. „Dragonball: Evolution”, 2009 – reż. James Wong

Jak ogromnym fenomenem był swego czasu „Dragon Ball”, mieliśmy okazję doświadczyć i w Polsce, gdy wielu z nas wracało w te pędy z podwórka do domu, by załapać się na kolejne odcinki nadawane przez RTL 7, zaś po napisach końcowych boisko czy plac zabaw znów zapełniały się rówieśnikami. Takie rzeczy działy się również globalnie, więc rekiny biznesu wyczuły możliwość dobrego zarobku poprzez zaserwowanie kultowej animacji w wersji aktorskiej. Jak Son Goku i przyjaciele wypadli na dużym ekranie? Tak.

3. „Smoleńsk”, 2016 – reż. Antoni Krauze

Jeśli jedynymi emocjami, jakie wzbudza w trakcie seansu obraz o tak ogromnej i wciąż przecież świeżej narodowej tragedii są, delikatnie mówiąc, ciarki wstydu, ciężko to zdegustowanie w ogóle ubrać w słowa.

Warsztatowo w „Smoleńsku” kuleje niemal wszystko: aktorstwo – od mimiki i gestów po… dykcję, montaż, budowanie napięcia, główna „bohaterka”, dialogi, efekty, agresywność w osaczaniu spiskowym klimatem itd. Dodatkowo irytuje jeszcze ideologiczne wyrachowanie twórców i torpedowanie widza przekłamaniami czy czarno-białą konstrukcją rzeczywistości z bezdyskusyjnym podziałem na dobrych i złych. W efekcie, zamiast zasłużonego hołdu dla wszystkich ofiar katastrofy, otrzymujemy obraz skrajnie jednostronny (a kusi wręcz użycie słowa propagandowy). Niestety, ten „film” zasłużył na każdy jeden bat, a było ich znacznie, znacznie więcej niż 400, jaki wymierzyli mu krytycy i widzowie. Bardzo celnie przewiny do jakich posunął się Antoni Krauze wypunktował Michał Walkiewicz, więc jeśli ktoś chce dalej psuć sobie humor i wpędzać się w dyskomfort, warto przeczytać.

4. „Alone in the Dark: Wyspa cienia”, 2005 – reż. Uwe Boll

„Alone in the Dark” jako seria gier z dreszczykiem zaskarbiła sobie sympatię pokaźnej grupy fanów, inspirując, a następnie dzielnie znosząc rywalizację z takimi cyklami jak „Silent Hill” czy „Resident Evil”. Potem przyszedł Uwe Boll i… coś się popsuło, jak to zresztą niemiecki reżyser ma w zwyczaju przy swoich eksperymentach z ekranizowaniem gier, że przywołamy tylko „BloodRayne” (solidny kontrkandydat dla AitD) czy „Far Cry’a”. Finalnie, zamiast gęsiej skórki, w trakcie seansu możemy jedynie liczyć na częste ziewnięcia i mimowolne uśmiechy politowania.

5. „Titanic II”, 2010 – Shane Van Dyke

W skrócie: po 100 latach katastrofa statku się powtarza i ten znów kończy swój rejs na górze lodowej. Fajny pomysł na sequel? No pewnie! Jedyny mankament jest taki, że w filmie nie znajdziecie żadnej z zalet obsypanej Oscarami wersji z 1997 roku. Szkoda komentować – by trzymać się od dziełka Van Dyke’a z daleka, wystarczy rzut oka na powyższy zwiastun.

Tekst: Wojciech Michalski

TU I TERAZ